Nie wiem, kto był bardziej podekscytowany – ona czy ja.
Roczne dziecko i basen – brzmi jak przepis na mokrą katastrofę. A jednak. To był mały cud.
Weszliśmy do wody powoli.
Najpierw niepewność – palce u stóp, lekko spięte plecy.
Potem nagle… śmiech. Taki czysty, z brzucha.
I już wiedziałem – ta chwila zostanie ze mną na długo.
Pierwszy raz to nie tylko woda. To pierwszy raz zaufania.
Tosia patrzyła na mnie jakby pytała: „Mogę się puścić? Mogę się oprzeć tylko na Tobie?”
A ja, choć byłem po kostki w chlorze i po szyję w emocjach, odpowiedziałem w myślach: „Tak, możesz. Jestem.”
Pływaliśmy razem. Trochę nieporadnie. Ona przytulona. Ja trochę sztywny, bo przecież muszę ją utrzymać, ochronić, ogrzać, zabawić i jednocześnie nie przewrócić się na śliskiej posadzce.
Ale potem odpuściłem. Złapałem rytm. I płynęliśmy.
Razem.
W takich chwilach ojcostwo nie ma definicji. Nie potrzebuje rad, teorii, mądrości.
Ma tylko dwie osoby. Jedną małą. I drugą, która robi wszystko, żeby ta mała czuła się bezpiecznie w świecie, który jest większy niż ona sobie wyobraża.
To był zwykły dzień.
Basen jak każdy inny.
Ale w naszej historii – to był dzień wyjątkowy.
Bo czasem pierwszy raz w wodzie to pierwszy raz w relacji.
Pierwszy raz, kiedy dziecko pokazuje, że ufa.
I pierwszy raz, kiedy ojciec czuje, że daje radę.
Wracaliśmy zmęczeni. Mokrzy.
Ale ja byłem spokojniejszy niż od tygodni.
Bo wiem, że to tylko początek.